Z wizytą u Jorge
Geozeta nr 1
artykuł czytany
3257
razy
Rzecz miała miejsce w Patagonii w grudniu 1995 roku, kiedy wraz z Sylwią i Leszkiem przeżywaliśmy naszą amerykańską przygodę.
Jorge Collazo poznaliśmy jadąc autostopem z Puerto Madryn do Commodoro Rivadavia wzdłuż argentyńskiego wybrzeża Atlantyku. Ma około 40 lat, mieszka w Commodoro, jest właścicielem dużej firmy budowlanej działającej w całym kraju. Nie jest to jednak jego jedyne zajęcie. Drugim źródłem dochodu jest ogromna estancja w sercu Patagonii o powierzchni ponad 30 tys. ha, na której wypasają się tysiące owiec.
Farmy tej wielkości są tu czymś normalnym. Suchy step porośnięty niskimi trawami nazywanymi przez miejscowych coirón (festuca pallescens) idealnie nadaje się pod hodowle owiec. Są to rasy przeznaczone głównie na wełnę; sprowadzone z Australii, Merynosy, Corriedale, Rommey Marsh.
Z radością korzystamy z zaproszenia, aby odwiedzić posiadłość. Estancja Los Flamencos leży ponad 100 km od większej osady ludzkiej jaką jest Sarmiento. Jadąc na północ pylastą drogą mija się jeszcze zaznaczone na mapie Buen Pasto, które składa się z paru domów, szkoły dla okolicznych dzieci i urzędu. Nazwa estancji pochodzi oczywiście od flamingów. W okolicy znajduje się wiele bezodpływowych zagłębień pochodzenia tektonicznego lub wulkanicznego. Część z nich wypełniona jest wodą i tam znajdują ostoję te piękne ptaki. Podczas suchego i upalnego lata jeziorka wyraźnie kurczą się pozostawiając biały pierścień wytrąconych soli. Opady w tej części Argentyny nie przekraczają 400 mm rocznie, a ich maksimum przypada na zimę w postaci śniegu. W 1994 roku Patagonię przykryła kilkumetrowej grubości warstwa śniegu, temperatura w Los Flamencos spadła do -30EC. Tej zimy padło tysiące owiec w całej Patagonii.
Ale tymczasem mamy grudzień, 40-o stopniowy upał i w końcu dojeżdżamy do bramy estancji Jorge. Wysiadam żeby otworzyć i widzę, że do drewnianej belki przywiązany jest zasuszony, zmumifikowany lis. To patagońska tradycja. Każdy właściciel przywiązuje u wejścia do swojej posiadłości zabitego lisa czy psa, który szybko mumifikuje się w suchym klimacie. Znak, że ktoś pilnuje terenu. Takich bram mijamy jeszcze kilka. Oddalone od siebie o kilka kilometrów wydzielają poszczególne sektory.
W końcu oczom naszym ukazuje się okrągłe jeziorko i grupa topoli. Drzewa te, w równinnej i półpustynnej Patagonii, stanowią doskonałą osłonę przed szalejącym wiatrem. Zawsze nieomylnie wskazują osiedla ludzkie. Pytam Jorge od ilu pokoleń tereny te są własnością jego rodziny. Patrzy na mnie zdumiony - sam kupił to wszystko. Zabudowania są skromne, ale bardzo zadbane. Poznajemy zarządcę - JosJ, jego żonę i dwójkę dzieci. Oni mieszkają tu na stałe. Oprócz nich jest jeszcze jeden gaucho w północnej części estancji. Siedzimy w małej izbie i pijemy mate. JosJ zdaje sprawozdanie z kilku ostatnich miesięcy. Jorge, właściciel, przyjeżdża tu tylko dwa, trzy razy do roku - głównie na strzyżenie i znakowanie.
Przechodzimy do większej, elegancko urządzonej i rzadko używanej części domu. Są tu pokoje dla właściciela i jego ewentualnych gości. Jorge tłumaczy, że nikt nie chce tu z nim przyjeżdżać - ani żona, ani dzieci - na ścianach wiszą fotografie rodziny. Estancja zaludnia się tylko podczas strzyżenia owiec. Przywozi się wtedy robotników sezonowych. Przez kilka dni mieszkają w specjalnie dla nich zbudowanych pomieszczeniach.
Następnego dnia jedziemy na drugi koniec farmy. Mijamy ostańce skalne o dziwacznych kształtach, stada wysmukłych guanako. W pewnym momencie dostrzegamy na drodze pancernika. Jorge gwałtownie hamuje i wszyscy, jak oszaleli rzucamy się w pogoń za zwierzakiem. Biedny, nie ma się gdzie ukryć i już po chwili spoczywa w żelaznym uścisku Argentyńczyka. Tym razem życie będzie mu darowane, ale wiem, że mięso tych zwierząt jest jadalne, a z pancerzy robi się instrumenty muzyczne. Dojeżdżamy do celu. Mały, prymitywny domek służy za całoroczne mieszkanie dla samotnego gaucho. Ten człowiek, jak mówi Jorge, żywi się prawie wyłącznie mięsem. Jedyny kontakt ze światem ma on przez JosJ, który zaopatruje go przede wszystkim w mate. Bez tego napoju nie obejdzie się chyba żaden Argentyńczyk. Naszym zadaniem na dzisiaj jest znakowanie młodych owieczek. Co roku wycina się im w uszach inną kombinację dziurek, np. prawe ucho na górze, a lewe z boku. Dzięki temu można odróżnić swoje zwierzęta od tych sąsiada, a także określić ich wiek. Za każdym razem Jorge rejestruje nową kombinację w urzędzie w Buen Pasto. Przy znakowaniu obcinamy też ogony owieczkom. Gromadzące się w nich odchody powodują bowiem choroby dróg rodnych. Przez kilka godzin, wraz z Leszkiem, gaucho i psem, przeganiamy owce z jednego miejsca w drugie. Krzyczymy przy tym i wymachujemy rękami jak oszaleli. Wyłuskujemy ze stada jednoroczne zwierzęta i nosimy je do miejsca, gdzie Sylwia, Jorge i JosJ wykonują krwawą część zadania.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż